"SELVA - dżungla"

 


W Peru lato w pełni. Kiedy w Polsce jeszcze mróz i w niektórych częściach kraju śnieg, tutaj żar z nieba się leje. W Limie – naszym betonowym mieście jest to bardzo odczuwalne. Dzieci i młodzież w Peru mają wakacje i nasi chłopcy nadal nie wrócili do casity; tylko co niektórzy. Niewiele się dzieje, na czas wakacji nasze wszystkie pracownie zostały zawieszone. Organizujemy chłopakom co jakiś czas pewne „atrakcje”, co tydzień wybywamy z domu wszyscy razem na wycieczkę. Nad morze, czy na rzekę...z drugiej strony nie jesteśmy robotami, które potrafią funkcjonować dwadzieścia cztery godziny przez siedem dni w tygodniu. Od września i intensywnej pracy odczuwałyśmy ostatnio duże zmęczenie. Wakacje chłopaków i ich nieobecność w domu, były świetną okazją do...naszych wakacji. Wyruszyłyśmy więc do Selvy, czyli amazońskiej części Peru, gdzie spędziłyśmy prawie dwa tygodnie. Selva w dosłownym tłumaczeniu to po prostu – dżungla. Tak też z gorącej Limy wybrałyśmy się do jeszcze bardziej gorącej części Peru, gdzie panuje klimat typowo tropikalny.

Na samym początku czekał nas lot samolotem do miasta Tarapoto, liczącego prawie dwieście tysięcy mieszkańców. Następnie trzy godziny autem do mniejszego miasteczka Yurimaguas. Stamtąd awionetką do wioski San Lorenzo. Żeby nieco uświadomić Wam dystans jaki pokonałyśmy, wioska San Lorenzo jest oddalona od Limy prawie 1100 km. Tam spędziłyśmy jedną dobę u Ojców Salezjanów, zwiedziłyśmy wioskę, był czas na odpoczynek i rozmowę z misjonarzami. Następnego dnia o świcie wyruszyłyśmy w dalszą podróż, do jeszcze mniejszej wioski o nazwie Saramiriza, oddalonej od San Lorenzo ok. 150km szlakiem wodnym. Dystans ten pokonałyśmy niską, dużą łodzią pasażerską, w przeciągu sześciu godzin. Już nie same, lecz z Padre Fideliusem – misjonarzem prosto z Beninu, który od lat posługuje w Peru, a także z grupą ministrantów i ministrantek z parafii w San Lorenzo. I to było dla nas nowe, świetne doświadczenie, ponieważ były to dzieciaki w wieku 10 – 16 lat.

Dla nas kontakt z dziećmi, po miesiącach pracy z naszymi „prawie” dorosłymi chłopakami, to coś świeżego, innego i zupełnie nowego. To był wspaniały czas rekolekcji, których w ogóle nie planowałyśmy i nie spodziewałyśmy się. Czerpałyśmy dużo od Padre Fideliusa, ale myślę, że jeszcze więcej czerpałyśmy od tych młodych ludzi, którzy dzielili się z nami swoją radością, szczerością i też wiedzą, która niejednokrotnie nas zaskakiwała. Zarażali nas swoją energią i otwartością na wszystkie nowe rzeczy; praktycznie wchodzili we wszystko co nowe i ciekawe. Przez trzy dni z tymi młodymi osóbkami, udało nam się doświadczyć: wspólnoty; przepięknych Mszy Świętych przeżywanych z ludźmi z całej wioski, niezliczonych rozmów i zabaw, podróży toyotą land rover pickup w ponad 20 osób, kąpieli w rzece – w ciuchach, dwudniowej choroby żołądkowej, która doprowadziła do interwencji lekarza; także wyprawy w górę rzeki do wioski Borja i dalej do stóp Pongo. Dotarliśmy tam zbyt małą łodzią dla 16 osób. Pongo to przepiękne miejsce, w którym rzeka przecina wysokie góry. Prąd rzeki jest bardzo szybki, a do tego na rzece tworzą się niezliczone, duże wiry. Wpłynąć w samo centrum Pongo naszą łódką, okazało się wyczynem naprawdę niebezpiecznym, więc po pewnym czasie zawróciliśmy. Adrenalina – sto procent, przeżycia niezapomniane, a widoki które widzieliśmy – pozostaną w naszych głowach do końca życia. 




 







Po intensywnych trzech dniach, ponownie wsiedliśmy do naszych łodzi i wyruszyliśmy w drogę powrotną do San Lorenzo. Zamierzałyśmy zostać dzień dłużej w San Lorenzo, ale nadarzyła się okazja powrotu awionetką do Yurimaguas tego samego dnia. Także chcąc nie chcąc, pożegnałyśmy się z naszymi młodymi przyjaciółmi, a dalej czekała nas ponownie dziesięciogodzinna podróż do Tarapoto. Łódź – pięć godzin, awionetka – niecała godzina, auto – cztery godziny. Spocone, umęczone, późnym wieczorem dotarłyśmy do Tarapoto, gdzie przez najbliższe dni nastawiłyśmy się na regenerację, odpoczynek, a zarazem aktywne zwiedzanie.

Wyruszyłyśmy nad jeden - z wielu ukrytych w Selvie - wodospadów. Niedaleko położony od Tarapoto wodospad Ahuashiyacu (czyt. Łajaszijaku), to tak naprawdę dwa wodospady łącznie liczące ponad sto metrów wysokości, ukryte na terenie Regionalnego Obszaru Ochrony „Cordillera Escalera”. Pierwszy wodospad (ok. 40m), wpada do basenu naturalnego, w którym można się schłodzić i popływać. Jest
to miejsce typowo turystyczne. Natomiast dojście do drugiego wodospadu, położonego wyżej, wymaga troszeczkę wysiłku. Jednak pół godzinny spacer w środku dżungli i końcowy widok, który zapiera dech w piersiach - rekompensuje wszystko. Dodatkowo raczej nikt tam się „nie zagłębia”, oprócz nas było może czterech turystów, także cały wodospad miałyśmy praktycznie dla siebie. Oprócz wodospadu, zachwycałyśmy się każdym liściem, drzewem, ptakiem i motylem napotkanym na drodze. Przygoda niesamowita, a dzień owocnie przeżyty. 


Ostatniego dnia wybrałyśmy się do Sauce. Malutka miejscowość (ok.80km od Tarapoto) położona tuż przy Laguna Azul. To pięknie położone jezioro ukryte wśród zielonych gór, liczące ponad 350 hektarów.Można dojechać tam autem, jednak trzeba przeprawić się promem przez rzekę i potem już drogą piaszczystą, przez wysokie góry, stromymi i niebezpiecznymi zakrętami - dobrnąć do celu.
Tam miałyśmy okazję zobaczyć kopalnię soli i wziąć udział w warsztatach robienia czekolady.
Od podstaw poznałyśmy proces tworzenia kakao z owocu kakaowca, brałyśmy udział w degustacji owoców kakaowca, picia herbaty z kakao (tak, to nie żart – jest herbata z kakao), picia kakao, a efektem finalnym było stworzenie przez nas przepysznych czekoladek. Podróż powrotna do Tarapoto okazała się nie lada wyczynem, a zarazem kolejnym, cudownym ujściem śmierci sprzed oczu. Naszą „taksówką” powrotną jechała Pani z atakiem zapalenia wyrostka robaczkowego. Mogło to skończyć się bardzo źle, kobieta cierpiała, a nasz kierowca robił wszystko, żeby dotrzeć jak najszybciej do Tarapoto - do szpitala. Śmiało mogę powiedzieć, że jechaliśmy z prędkością minimum 250km/h, w późnych godzinach wieczornych, a jedyne co nam towarzyszyło w trasie, to modlitwa.














 

W naszej podróży pokonałyśmy łącznie ponad dwa tysiące sześćset kilometrów, różnymi środkami transportu, różnymi trasami i drogami. Ale żeby podsumować całość tej wyprawy, udostępnię tutaj post, który jakiś czas temu napisałam na facebooku:

„Wracając troszkę stęsknione do naszych chłopaków, robimy mały bilans z naszej podróży.
Wygląda to mniej więcej tak:

- dwa samoloty

- dwie awionetki

- sześć łodzi

- jeden prom samochodowy

- sześć aut

- "setki" mototaxi

- przemierzenie strumienia i basenu wpław

- niezliczone kroki przemierzone w dżungli

- kilkanaście śladów po komarach (na każdej kończynie)

- dwie choroby żołądkowe; w tym jedna z interwencją medyczną

- trzykrotne zetknięcie się ze śmiercią

- niezliczone ilości wypitej wody, limonady i hierba luisa

- poznanie nowych, wspaniałych ludzi

- poznanie nowych kultur i ich rękodzieła

- zmęczenie sto procent

ALE...

Radość w sercu - niezastąpiona!

Przekraczanie siebie - na pełnej petardzie!

Możemy wracać do pracy...” 


Hasta luego!
a.



Komentarze

Popularne posty